Co zobaczyłeś anioła czy diabła? Twoja miłość urosła czy upadła? Kim tak naprawdę teraz mam się stać? Poczujesz ulgę czy zaczniesz się bać Utożsamiłeś mnie z dobrym aniołem Co czuwa nad domem, łożem i stołem? Byłam prawdziwa-dla ciebie cała A twoja miłość mnie oszukała Ten święty spokój został zachwiany Lecz nie przestałeś być wciąż kochany Ale nie było to serce anielskie A zimne i czarne mroczne diabelskie Nurzany w pogardzie-opętany Nagi dręczony i opluwany Zgasł uśmiech-a w tańcu jak by było? Też kulawo-tango rytm zgubiło Bestia w piersi rozszalała To dla ciebie tym się stała Jesteś ślepy opętany Z chlubą nosisz swe kajdany W głębi duszy anioł szlocha Bo z natury-on wciąż kocha Anioł płacze zda się wyć Został diabłem, a nie chciał nim być.
Gdzieś na końcu świata Diablisko się ciska Wali w głaz kopytem Piana leci z pyska Już diabeł nic nie wart Kradzieże, rozboje To chyba jakiś żart Nawet nie obłuda Kataklizm ni gwałt Człowiek, gdy w dramacie W twarz uderzy trwoga Czarta za nic bierze Zawsze wina Boga Ryczy wściekle, kopie w głaz Wyrżnął tak ostatni raz Coś się nagle osunęło I na ziemi przykucnęło Diabeł zaklął jeszcze gęściej O do diabła! To podkowa - jest na szczęście.
Mówiła świnia do świni, Coś ważnego-w jej opinii. To ci świnia cała w błocie, Była w pracy przy sobocie. Nie odróżni ziarn od plewa, Musi dorwać się do chlewa. A ta druga-blond szczecina, Pod cud-świnię się podpina. Knur, co rządzi- to niezbicie, Często bywa przy korycie. Tamta znowu swym chrumkaniem, Z chlewa zrobić chce mieszkanie. Innej świnie podłożyła, Raciczkami brawo biła. Gdy ta do knura się świni, Na tuczu w samym bikini. Po co te plotki i waśnie, Zaraz wszystko wam wyjaśnię. Gdy na tacy wniosą głowę, Wnet pijacką słychać mowę: Ale draka, ale chryja, Kawał ryja, kawał ryja.
Jedno skrzydło u ramienia, Jedna misja do spełnienia, Twarz skupiona i spokojna, Żaden ferment ani wojna. Pół anioła – w swej jasności, Stróż dobroci i miłości. W ciemnej stronie błądzi grzeszek, I szelmowski gra uśmieszek. Kopyto i z rogiem głowa, Oto diabła jest połowa. Pół diabliska, pół anioła, Czy zrozumieć to ktoś zdoła? Nie wypowie słoń bez trudu, Do rozwścieczonego ludu. Z pogardą anioła pojęli, Na stryczek głowę wcisnęli. Wnet się zerwał diabeł czarny, Kto go ruszy – ten już marny ! Kłuje rogiem, ogniem zionie, Wszystko w anioła obronie. Gdy diabeł nagrzeszy strasznie, Pijany – chichota rubasznie. Anioł przebaczenia prosi, Łaskę miłosierdzia głosi. Współistnieją i współgrają, Raz się czubią, raz kochają. Ale jeden bez drugiego, Dnia nie zaczną następnego. Chciałam w problem wejść od środka, Co się dzieje, co za szopka? W odpowiedzi usłyszałam, To, co gdzieś o tym słyszałam. I wskazał anioł na diabła, Aż mu czarna twarz pobladła, Tylko bóg wie co się dzieje, Ja bez niego nie istnieje,...
Kroczyłam wąską ścieżynką, Będąc niewinną dziewczynką, Szumem lasu zasłuchana, Światem, ludźmi –zakochana. Wtem za rękę ktoś mnie złapał. Czuję w jego głosie zapał. Tej historii, to nie finał. Drugie ramię – też ktoś trzyma. To nie dowcip, to nie żarty, Ciągną ręce – anioł z czartem. Nie mam nic na swoją obronę, Ciągnie każdy w swoją stronę. Diabeł czarny dźga widłami, Anioł zaś błyskawicami. Ten kopytem go odwalił, Anioł ogon mu podpalił. Lecz uśmiało się diablisko, bo do ognia jest mu blisko. I nie dbając już o zdrowie, - Rozszarpali po połowie. Całe ciało podzielone. - Dwie natury – dobre sobie! Dusza tylko ocalała, Zagubiona i nieśmiała. I głęboko odetchnęła, Do słoneczka uśmiechnęła. I ruszyła w dal ochotnie. Lecz tym razem – już samotnie.
Śmierć łypnęła na człowieka, Krąży śmierć zdenerwowana , Na piszczelach rozbiegana. Kosę nawet wyrzuciła, Aż się sierpem w ziemię wbiła. I usiadła zamyślona, W pustą przestrzeń zapatrzona. Wnet się krzepki starzec stawił, I pretensje swe wyjawił: -Ja już czekam tak od roku, Żyję ciągle jak w amoku. Jestem przeto oburzony, Nie nadchodzisz z żadnej strony. Już sprawiłem trumnę, wieńce, No i czego można więcej ? A pieniądze już ukryłem, W wieko trumny je włożyłem. Bogu zapłacę sowicie, Bym mógł mieszkać przyzwoicie. Więc nastawiam oba ucha, Czy się zjawi dziś kostucha ? I bez przerwy dziwnie stroni. Może tak bym ją pogonił ? Który śmierci z dawna czeka. I odrzekła mu skrzecząco: Grożąc paliczkiem znacząco, Mam poważne wątpliwości, Czy cię wpuścić do wieczności.
Brnęła z kosą w życia kłosy, By poczynić ludo-kosy. Wtem stanęła zapatrzona, Jak dziewczyna zawstydzona. Cud młodzieniec przed nią stoi, Czegoś się straszliwie boi. Zaraz się opamiętała, Ponętną pozę przybrała, Uśmiech pełny wyszczerzyła, Bransolety w kości wbiła. Rzecze zalotnie do chłopca, Choć mu była całkiem obca: Mój chłopczyku, mój kochany, Możesz przytknąć mnie do rany, Bo poczułam coś, co znacie, - Miłością to nazywacie. Dam ci królewską koronę, Byłeś pojął mnie za żonę. Chciał chłopak dyplomatycznie. Wyszło, jak zwykle-tragicznie. Mimo swej najszczerszej chęci, Nie powiem, że pragnę śmierci.
We wsi małej, w pewnej gminie, niezbyt dobrze jest w rodzinie. Ta familia – to drób kurzy, Pióra, dziób i grzebień duży. Kury stresy przeżywają, Bo z kogutem problem mają. Kogut jasno sprawę stawia, Z wyniosłością ptaka – pawia. - Że on tu jest najważniejszy, Przepiękny i najmądrzejszy. Kury zaś – nie pawice, Co najwyżej niewolnice. To z marnego kogucika, Pragną zrobić się w indyka. Zgromadzeniem się zebrały, Kury – sprawę obgdakały. Zanim weźmiem się do grządek, Trzeba zrobić z nim porządek. Gutek rankiem tylko pieje, No a potem z nas się śmieje. Na tyrana nam wyrasta, Jaj nie zniosę już i basta. Tak gdakały, tak radziły, Aż coś w końcu wymyśliły. I nazajutrz – jedna z rana, gdaknęła do Gutka pana. - Nasz gospodarz to wesołek, Na niedziele chce rosołek. I do tego taka draka, Bo ten rosół to z kurczaka. Z przerażenia kogut blednie, - Co za bzdury, co za brednie. Mało tego nie wie, który Że najlepszy rosół z kury. - Nie tym razem i nic z tego, z życiem żegnaj się kolego. Kurczak zalał się łezkami, Obcierając dziób piórami. - Oprócz wiktu, opierunku, Potrzebuję też ratunku. I tak siedzi i biadoli, Kurą złość mija powoli. Ja już nie mogę, kurza twarz, Zawsze o siebie tylko dbasz. - Z tym już koniec, Co karzecie – wszystko zrobię. Kury uśmiech pochowały, i skrzydłami zamachały. Jedna lotem – niesłychanie, Poleciała na spotkanie. Negocjować z gospodarzem, Niby – nad tym inwentarzem. A kogucik – tchórza kawał, Mało nie padł na zawał. Kiedy kura powróciła, Od niechcenia tak rzuciła. - Będziesz zawsze dla nas grzeczny, Bo ten topór niebezpieczny. Przekonałam gospodarza, Co się rzadko komu zdarza. że to już najwyższa pora, Rosół jadać z kostki... I pamiętaj kurcze blade, Tę jedyną kur zasadę. Szybko zaliczysz rosołek, Gdyś samotny jest jak kołek. W niwecz zejdą wszystkie plany, Gdy żeś już ugotowany.
2008-2010 © ARTS Fundacja Sztuki, Przygody i Przyjemności. Wszelkie prawa zastrzeżone.